środa, 3 lipca 2013

Podziwiam te osoby, które...

...mają czas na codzienne lub prawie codzienne zasiadanie i prowadzenie swojego bloga. Czas, albo samozaparcie... Albo jedno i drugie.
U mnie szczególnie tego pierwszego (no dobra, drugiego też) zupełnie zabrakło.
Najpierw ta pracownia. Wyniosłam się z gościnnej sypialni do innego pokoiku, anektując go dla siebie w całości.
Wiązało się to z zaplanowaniem, co, jak, z czego i skąd to wziąć... Oczywiście większość (poza płytami na blaty i panelami na podłogę) zamawiałam w necie, bo w mojej okolicy raczej nie ma rzeczy mi przydatnych.
No i w ostatecznej (może coś jeszcze wyjdzie w praniu) moja "twórcza przystań" wygląda tak:




Jestem jeszcze w trakcie przenoszenia, układania itp. Panuje tu więc jeszcze  spory bałagan.
Nie mam żadnych półek, ani szafek, bo jak przyjdzie czas, żeby przenieść się do Szczecina, im mniej dziur w ścianach zostanie, tym lepiej. Poza tym nie miałabym tam na nie miejsca. Nawet blaty trzeba będzie skrócić (ku mojemu wielkiemu ubolewaniu). Teraz mam je podzielone na strefy robocze: drukarka, trymer, mata do cięcia, mata teflonowa do robót brudnych i gorących, Big Shot. Wreszcie nie muszę jednego chować, żeby wyciągnąć drugie. W ferworze twórczej działalności z tym chowaniem było trochę na bakier, więc wszystko lądowało na szybko to tu, to tam. W efekcie powstawał totalny bałagan, jaki czasem panuje w kuchni po radosnej działalności kulinarnej większości panów. 
No, to tyle na temat pracowni.
Drugim, równie absorbującym (a nawet bardziej) wydarzeniem stało się powiększenie naszej rodzinki.
Ponieważ już czas jakiś minął od bolesnego rozstania z naszym kochanym Smoluchem (można go znaleźć we wcześniejszych postach po tagach), mąż zaczął coraz częściej napomykać o jamnikach, które są "nadpsami", o czym przekonał się przed laty, posiadając egzemplarz wyjątkowy o imieniu Jeep (zwany "dżipersem"). Postanowiłam, że to akurat moment doskonały na rozejrzenie się za jakimś super czworonogiem. Mamy dwie kocice zapodwórkowane u nas od lat, ale pies, to pies...
No i zaczęłam się rozglądać po necie za kimś odpowiednim, oczywiście bez rodowodu i najlepiej z drugiej ręki. Brałam pod uwagę schroniska, domy tymczasowe itp.
Miał to być piesek młody i średniej wielkości. Reszta nieważna. Po kilkutygodniowych poszukiwaniach zobaczyłam na Tablicy 10-miesięczne cudo, któremu groziło oddanie do schroniska. Nawiązałam kontakt z wolontariuszką - Panią Jolą, która pilotowała sprawę Dżekiego (jak się wtedy nazywał) i... klamka zapadła.
Już zanim trafił do nas z odległej od nas o 160km Zielonej Góry, ochrzczony został zaocznie Mix. A to z racji swego umaszczenia i całej reszty. Tak wyglądał na Tablicy:



No jak inaczej, niż Mix? Łapy przednie - dalmatyńczyk, mordka - owczarek, reszta jakaś spanielowata... No nie mogłam mu się oprzeć. Małż tez zaakceptował i pojechaliśmy. 21 czerwca 2013r. 
Dotychczasowy właściciel dowiózł psa do Pani Joli, rzucił parę argumentów za pozbyciem się pieska i tyle go widzieli. Pies się za nim nawet nie obejrzał. Generalnie fizycznie był zadbany, wszystkie szczepienia na bieżąco... Nauczony trochę komend... Ale poza tym był pozostawiony sam sobie.
U nas jest bez przerwy z nami. W dzień na dole, w nocy ma poduszkę na górze w sypialni, ale i tak wciska się pod łóżko i tam śpi.
Skoro świt (koło 6) chodzę z nim na 3km spacerki. No, chyba że rzuca żabami z nieba, to pozostaje nam krótka przebieżka dla załatwienia potrzeb. Potem radosne dzień dobry dla pana, zabawy z sunią naszej sezonowej (wakacyjnej) sąsiadki, gonitwa za różnymi latającymi kółkami, frisbee, przeciąganie liny, ogryzanie zdobycznych badyli... No i to wszystko przeplatane zasłużonymi drzemkami.
Teren ogrodzony został dodatkowo siatką, żeby piesek mógł bez możliwości ucieczki ganiać swobodnie po ogrodzie. Generalnie już przestawił się na nowe imię, ma apetyt, jest radosny, ciekawski i wszędobylski. Na spacerach zachowuje się trochę spontanicznie (tyle nowych zapachów zwierzyny dzikiej), ale już wie, co wolno i jest coraz bardziej posłuszny. Istny słodziak. Jesteśmy w nim po uszy zakochani i wniósł w nasze ustabilizowane życie kupę radości.
Cieniem na tej sielance położyła się konieczność wykastrowania pieska, ale na szczęście mamy to już za sobą. I kilkunocne czuwanie na zmianę, żeby sobie nie uszkodził nagminnym wylizywaniem rany szwów. Próbowaliśmy z kołnierzem, ale był to istny horror. Odpuściliśmy po kilku próbach, bo pies wpadał w potworną panikę, a nie chcieliśmy mu serwować kolejnych stresów. Spaliśmy więc na zmianę na dole na kanapie, ze smyczą w ręku i na każde jej pociągnięcie czujnie reagowaliśmy, sprawdzając, czy nie odchodzi namiętne wylizywanie. Jakoś to przetrwaliśmy. Już prawie zarosło, więc niech sobie liże od czasu do czasu. Teraz nas budzi wczołgiwaniem się pod łóżko i wyczołgiwaniem, żeby na poduszce rozprostować kości. I tak na zmianę prze całą noc. Trzaska przy tym pazurami o panele, więc o nieprzerwany sen raczej trudno. pocieszam się, że do kukułki w zegarze swojego czasu też mi się było trudno przyzwyczaić, a potem słyszeli ją tylko sąsiedzi, hehehe...
A to nasze psisko w akcji 
przed ogrodzeniem siatką musiał biegać na uwięzi...
na spacerku wpatruje się w ślimaczka...


drzemka po emocjach na spacerze...

pogaduchy z kotami...
no i to by było na dzisiaj, ufff...